Zofia Nałkowska. Róża Palatynu
I
Jesteśmy ogrody pośmiertnych kwiatów,
sady zrabowanych owoców i uśmiechamy
się do przerażającej powagi życia.
Jesteśmy niewolnice tajemnic. Wzięły
nas w swoje panowanie straszliwe ciemności naszego ciała.
Jesteśmy kwitnące gałęzie zakrywając przepaść.
Jesteśmy szyby wód ponad przestrzenią świata,
mgły pachnące ponad nicością.
Niech będzie pozdrowiona śliczna siostra nasza, natura.
(Z mojego “Śpiewu kobiet”)
Całe godziny marzenia zawdzięczam cudownemu zjawisku Farnezyjskich ogrodów. Tamtejsze róże herbaciane i pąsowe, mleczne, długoszyje kalle, pijące szklaną wodę cysterny, wonne piwonie, drzewa kwitnące, grube i zimne magnolie, kamelie o twardych liściach, glicynie porozwieszane na ścianach casino, jak zabawne winogrona z ametystów – wszystko niedbale trwające w słońcu ponad czarnymi tajemnicami pałacu Tyberiusza.
Marzyłam sobie o tych różach, że mają wiedzę ruin, rozpadlin i przepaści, nad którymi owinięte powietrzem niebieskim – rosną. O drzewach: że piją korzeniami z tych rumowisk straszliwych, z tych pod ziemią czarnych próżni ziejących – truciznę dziejów. Zachwycał mię ten cichy śmiech natury, kryjący sobą rozpacz śmierci, o wonne zamyślenie się kwiatów nad prawdą przemijania.
Wiedziały może o zgonie tragicznym Germanicusa i młodego Nerona, zmarłego na wygnaniu, i Drususa, zamorzonego głodem? Może o niesławnej ucieczce cezara na Capreę słoneczną?
Ostatnie już godziny spędzałam na Palatynie, w owym wystygłym sercu starego Rzymu. Myślałam wtedy: jakąż nieprzejrzaną, jaką nigdy nie docenioną wartością ludzkiego świata jest – teraźniejszość.
Są mężni, dla których jest ona tym, co ma być przezwyciężone i pogardzone – zaledwie placem boju, ciasnym teatrem walki o przyszłość, deptanym stopniem schodów, prowadzących do złotych pałaców jutra.
A przecież obowiązkiem jest żyjącego człowieka radośnie kochać swą teraźniejszość, w której przeżywa sobą słodki smutek przeszłości i cudowną grozę jutra.
Bowiem jest teraźniejszość – jedynym oknem człowieka na wieczność.
Zarówno przyszłość daleka, jak głęboka przeszłość, na to są tylko, aby wolna o nich myśl człowieka piękniejszym uczyniła jego dzień dzisiejszy. Każde cudowne marzenie o jutrze świata jest twardo zamknięte klamrą dnia dzisiejszego i stanowi tylko miarę dostojeństwa teraźniejszości.
Poprzez siebie jedynie można powziąć pojęcie o niewiarygodnej piękności świata, sobą poznać groźną doniosłość życia i jego upajającą moc, sobą ogarnąć ciemności i światła duszy ludzkiej. Kochając teraźniejszość swoją, musi człowiek także kochać – siebie, jako jedyny instrument poznania i zachwytu. Bowiem jest człowiek jedynym oknem swoim na nieskończoność.
Myśli takie, będące pochwałą życia, miewam zawsze pośród ruin i na cmentarzach.
II
Z żalem myślałam, że opuszczę jut tak niedługo owo jedyne miejsce ziemi.
Przedostatniego dnia, napatrzywszy się raz jeszcze uwięzionemu w lusterku niebu Apelli Sistiny i pustym, bezsłownym oczom białych Wener, przejeżdżałam ulicą Corso Umberto w kierunku Monte Pinio, aby na nowo przyzwyczaić sobie duszę do Europy i właśnie – teraźniejszości. Było chłodno, lecz pogodnie i świeżo po krótkim deszczu. Długa żmija karet i motorów przewijała się miarowo, jak pas transmisji, żywa pomimo to, zapewne – jadowita i wszystkimi barwami widma świetnie iryzująca.
Konie wyniosły mię na taras zawieszony ponad Rzymem. Wkrótce znalazłam się w gaju cienistym dawnego collis hortorum. Posuwałam się z wolna zieloną aleją, wpleciona w korowód pojazdów. Bokami stały białe posążki i popiersia, oblane światłem zielonym, ciekącym leniwie przez liście niewysokich gałęzi. Od strony tarasu szedł głos muzyki. Spoza kraty ogrodzenia ziały chłodem cudowne, mlecznozielone przepaście sąsiedniego parku Borghese.
Objechawszy passeggiatę, zatrzymałam się na rozległym tarasie przed orkiestrą, by obyczajem tutejszym – z oczami ponad Rzymem idącymi w dal – słuchać koncertu. Stały tu szeregami, niby domki, wyznaczające ulice, powozy i automobile, chwilowo zamieszkane przez egzotyczny lud cywilizowanych nomadów. Z lakierowanych pudeł wykwitały głowy kobiece, owinięte miękkimi, wiszącymi piórami kapeluszy. U stóp powozów zatrzymywały się grupy mężczyzn, których typy fizyczne i maniery zdawały się reprezentować wszelkie nacje kulturalnego świata. Był właśnie sezon i naokoło nie słychać było prawie mowy włoskiej.
Radowałam się temu, że jestem sama. Nawiedziło mię jedno z tych dziwnych, najbardziej upajających wzruszeń podróży. Ujrzałam szczególną dalekość własnego życia, rozpłyniecie się dziejów prywatnych w tej oto doskonałej i pięknej obojętności świata. Pośród słońca, szafiru, przestrzeni, palm i ludzi nieznajomych pomyślałam bez przyczyny o jakichś zdarzeniach dawno minionych i przewlekłych wiernie na taśmie pamięci. Oczami widziałam na przekór rzeczywistości dalekie majowe drzewa we mgle zielonej, poprzez grającą trzcinę stawu niski, biały księżyc na przedwieczornym niebie. I czekający mnie cichy na wzgórzu dom pośród szerokich łęgów mazowieckich – moja Itaka, miejsce, które ma każdy, aby myśleć, że tam umrze.
Rzeczywistością jednak był nieprzejrzany Rzym – tam w dole – i rozpostarte, pierzaste skrzydła palm Monte Pincio – ponad głową.
Patrzałam blisko. Zewsząd wychylały się łby małe i śliczne, złote oczy rasowych koni. Zewsząd uśmiechały się spokojnie twarze rasowych kobiet. Połyskiwały liberie sług i lśniący lakier zaprzęgów, cicho mieniły się barwy dyskretne sukien.
U okna niedaleko zamkniętego automobilu siedziała młoda kobieta w płaskim czarnym kapeluszu, ozdobionym piórami płaczącymi, które snuły się miękką, wiszącą falą za powolnymi ruchami tej głowy.
Parokrotnie już zawadziłam była o nią oczami. Wyglądała sobie ze swego okna w sposób łagodny, prawie sielankowy – niby przez okno małe jakieś chatki. I za każdym razem była na nowo ładna. Spokój aż niepokojący rysów, oczy ciemne, powoli patrzące, osadzone w powiekach błękitnych i lśniących, zupełnie jak porcelana. Nos prosty o obnażonej wskutek owalnego wycięcia nozdrzy przegrodzie, z którą łączyła się wysunięta nieco górna warga. Usta, doskonale obrysowane, domykały się spokojnie wzdłuż linii, nieco bokami ku górze wygiętej – w wyraz słodyczy albo tylko grzeczności.
Nieznacznym i opieszałym wionięciem piór nad głową witała kogoś, kto podchodził. Wkrótce pod oknem karety stało dwóch panów. Na słowa ich odpowiadała bez uśmiechu, a przecież z niezmierną grzecznością. Długa ręka leżała bez ruchu na dolnej ramie okna, zwisając sztywnymi w rękawiczce palcami.
Teraz przyglądałam się jej uparcie. Tak, niewątpliwie – o miłe zdarzenie! – to przecież jest ona, na pewno ona.
Podziw wobec jej powabu zamienił się rychło w ciekawość. – Skądże jest tutaj i czemu taka bezmiernie inna.
O dawnym czasie, gdyśmy sobie razem chodziły po wybrzeżu dalekiego morza, owa Joanna sama mówiła o sobie, że potrafi żyć tylko w ciemnościach – zupełnie, jak pelomyksa, małe zwierzę jednokomórkowe, na słońcu zamieniające się w nieruchomą kulkę. Już i wtedy cierpienie uważane było za coś niemodnego, a co najmniej dalekiego od pojęcia dernier cri. Ale Joanna nie szła za duchem czasu. Po prostu rozkochana była w swoich niedolach, upajała ją myśl sama o tym, jak się oto niewinnie męczy. Trwała w jakimś niewłaściwym małżeństwie i bezowocnie marzyła o rozwodzie. Trapiła się ustawicznie. Nie znosiła nawet cudzej radości i natychmiast uciekała z towarzystwa, gdy tylko stawało się weselej.
To o pelomyksie rozumiała oczywiście w przenośni gdyż swoje nieprzeliczone pejzaże morskie malowała najczęściej siedząc na tarasie w słońcu, a przy tym wcale nie zamieniała się w kulkę. Na próżno zresztą męczyła się, aby odtworzyć wiernie wodę białozieloną i cudne włosy morza, grzywy, rosnące przez mgnienie oka na grzbiecie fal, białe, roztrzęsione loki piany. Niekiedy w przystępie rozpaczy usiłowała przejąć się ideami futurystów i wśród fal umieszczała okręty, łodzie motorowe, różne ryby, morskie kwiaty, gwiazdy i koniki, koralowe atole i wszelkie małe potworki planktonu, które umyślnie studiowała w wielkim aquarium. Zwłaszcza wiele trudów kosztowały ją tak zwane Platypoecilia maculata – rybeczki, po prostu niemożliwe do narysowania, bo całkiem przezroczyste. Pani Joanna lamentowała nad bezsilnością swego talentu wobec doskonale pięknej, wiecznej tajemnicy morza. Mimo to ze łzami w oczach twierdziła, iż sztuka właśnie to jest wszystko, co ma na świecie.
Zresztą i to także było tylko w przenośni, bo oprócz sztuki miała jeszcze pani Joanna na świecie dwa taksy, zwane Agron i Teuta, idealnie podobne do rybojaszczurów jurajskich, oraz małą córkę, Alę, będącą właśnie przeszkodą w przeprowadzeniu rozwodu.
Ala owa była dzieckiem nie kochanym, chociaż pani Joanna czyniła wszystko, by mała tego nie spostrzegła. Przyczyną takiej atonii macierzyńskiego instynktu było podobieństwo znaczne dziecka do nienawistnego i ponadto jeszcze wielce nieładnego ojca. Na przekór jednak owemu podobieństwu mała była prześliczna. Gdy się w gromadzie różnych dzieciaków bawiła nad morzem, cała opisana głębokim tłem akwamaryny, z daleka już zwracała uwagę. Miała włosy koloru ochry złotej, ułożone w długie loki, jak u angielskiej princess Mary Van Dycka, i najcudniejsze oczy dziecinne, ociekające rzewnym błękitem, niby płynne szafiry. Do matki podobna była tylko z oprawy tych oczu, z powiek niebieskawych o suchym lśnieniu porcelany.
Bodaj, że po tych powiekach właśnie, wśród cery bladej i matowej świecących, jak kość polerowana, rozeznałam teraz panią Joannę. Bo zmieniła się bardzo, ów niezwyczajny spokój w rysach, opanowanie doskonale gestu, jakiś po prostu porządek wewnętrzny i skupiona pogoda były zupełnie nowym nabytkiem.
Gdy obaj panowie wreszcie zniknęli, wyszłam z mojej veltury i zbliżyłam się do pani Joanny, by ją przywitać.
Szybko i z ożywieniem komunikowałyśmy sobie nasze dzieje od czasu rozstania – jak gdyby rzeczą najdonioślejszą było jeżdżenie z miasta do miasta. Pani Joanna już drugi rok oto mieszka w Rzymie ze swoim mężem.
– Co? więc profesor przeniósł tutaj swoje laboratoria?
– Och – nie. Bo ja powtórnie wyszłam za mąż.
Wymieniła znane Europie nazwisko malarza. Stanęły mi zaraz w oczach malowidła, wyobrażające dziwaczny, antykwarski przepych walących się w słońcu, kwitnących mchami i pleśnią murów i długie pod nimi kanały, wezbrane cieczą złotozieloną. Wenecja stara, powleczona śniedzią swych dziejów, ubrana w swój brud i zgniliznę, jak w brokaty – cała w lśnieniach konchy złotych, opałowych, niebieskich i srebrnych. Albo Florencja. Same jakieś architektoniczne rojenia, sny o cegle i oblazłym tynku. Ileż on razy malował Ponte Vecchio, o którym niewątpliwie milej jest rozmyślać, niż go widzieć. Istotnie – aż do znudzenia włącznie.
– Pewno pracuje pani wiele. Pod takim kierunkiem?
Uśmiechnęła się. Pióra nad jej głową powiały zaprzeczająco.
– Wcale nie. Zarzuciłam zupełnie malowanie – dlatego choćby, że mieszkam daleko od morza. Zresztą nigdy nie miałam talentu.
Powiedziałam grzecznie, żeśmy wszyscy wonczas innego byli zdania.
– Ech, – pokiwała znów głową. – Słusznie jest gdzieś tam powiedziane, że estetyczna twórczość kobiety wyraża zawsze tylko niedobór uczuciowy. To Pèladan powiada o kobiecie: aimée elle n’ecrit in ne peint: elle a ascez a faire d’etre aimée…
Mówiła śmiejąc się, jak gdyby żartowała. I w tym samym tonie dodała jeszcze: – A ja jestem bardzo zakochaną żoną
Śmiałam się też, świadcząc jej życzliwości wszelakie, jednakże pod poziomem tej swawoli dialogu czułam bezwiedny jakiś niepokój czy żal.
– Niechaj mi pani powie – a ta prześliczna mała córka pani, gdzie ona teraz jest ta nadmorska
nasza princess Mary albo z bajek Wilde'a infantka.
– O – ona już nie żyje – wyrzekła tamta przewlekle.
W głosie jej wydało mi się, że słyszę oprócz smutku jeszcze jak gdyby – zażenowanie.
– Co jej się stało? – ciszej zapytałam.
– To był dyfteryt.
Milczałyśmy przez chwilę. Orkiestra grała teraz właśnie, nie wiem dlaczego, uwerturę Czajkowskiego na pożar Moskwy w roku 1812.
Przypominałam sobie w myśli jedną dawną rozmowę z tą umarłą małą.
Poszłam była kiedyś wieczorem do ich willi i nie zastałam ani pani Joanny, ani jej ówczesnego męża. Honory domu czynił tylko jamnik Agron (bo Teuta powiła właśnie mnóstwo dzieci i była nimi zajęta), służąca Niemka i mała Ala.
Dziewczynka zaprosiła mnie, bym usiadła i odpoczęła. Agron kręcił się koło mnie z wdziękiem rybojaszczura, powiewał wielkimi uszami, dreptał na nóżkach krótkich i podwiniętych, jak u puzderka Louis XV, i uśmiechał się ogonem. Okropne to zwierzę nie miało wprawdzie mózgu w ogonie, jak pewien potwór jurajski, tę sprawiedliwość należało mu oddać, ale pomieścił tam cały swój humor i całą wrodzoną uprzejmość.
– Czy lubisz Agrona, Alu? – nawiązałam rozmowę.
– Nie lubię – odrzekła z prześliczną powagą. – Ja nie mówię mamie, ale to jest zły pies.
– Dlaczego nie mówisz mamie?
– Bo mama go bardzo kocha – odrzekła cicho.
– Jakże to zły? Popatrz tylko, przecież wita się i cieszy, i skacze tak zabawnie, chociaż mu trudno.
Mała przeczyła głową.
– Tak – to on jest dobry. Ale jeżeli siedzi u mamy na kolanach albo na kołdrze, to wtedy nikomu nie da się zbliżyć – ani nawet mnie, ani tatusiowi. Okropnie warczy i czasami gryzie – dodała ż drżeniem, krzywiąc się jakby od lęku czy niechęci.
– Ugryzł cię kiedy?
– Nie. Ale ja się zawsze boję. Ja nigdy nie mogą przyjść powiedzieć mamusi do łóżka dzień dobry, bo on jest zawsze na kołdrze, tylko mówię z daleka, od samych drzwi. I mama co dzień woła: „dobrze, dobrze, już tylko z daleka powiedz, bo patrzaj, jak Agron się gniewa!”. I ja zawszę mówię z daleka – i nie mogę mamusi pocałować. Bo mamusia nigdy by go nie zrzuciła z łóżka, mama go bardzo kocha.
Pamiętałam, że mówiła wówczas to wszystko z męstwem dziecinnym i powagą. Ale na zawsze utkwiły mi w pamięci jej usta, krzywiące się mimo woli, i ogromne oczy, ociekające błękitem, jak płynne szafiry. Łzy przelewały się pomiędzy wielkimi, złotymi, sztywnymi jak u lalek rzęsami i ani jedna nie spłynęła na policzki porcelanowe.
– Ale teraz mam nowe dziecko – przerwała długie milczenie pani Joanna. – Mały, malutki chłopaczek. – Synek jedyny.
- Zaloguj się by komentować
- 3265 odsłon
English
Українська
При цитуванні і використанні матеріалів посилання на сайт обов'язкове.