Maria Kuncewiczowa. Klucze
Klucze
Pani Danielowa często mnie w bramie warszawskiego domu zaczepiała pytaniem: będzie wojna czy nie?
Miała drugiego męża, młodszego od siebie, i jego chłopak młodszy od jej synów, lubił nad nimi przewodzić. Mąż, dozorca o imieniu biblijnym Daniel, zanadto był porządny, aby mógł być dobry. W ciągu długich lat, za każdym razem, kiedy zapominałam klucza od windy (często go zapominałam), przystawała za mną na schodach, żeby powtarzać złe słowa Daniela i pytać „dlaczego?”
Rozmowy nasze płynęły z przyjaźni. Lubiłam jej oczy, a ona może jakieś ruchy moich rąk.
Kamienica była ogromna. Nigdzie poza Warszawą nie widywałam takich domów z nieskończoną ilością podwórz. Fasada „fin de siècle”, balkony wsparte na orlich skrzydłach, na dachu – nimfy. Dom – labirynt, pełen zapaści, wnęk, śmietników, pasaży – miejsc jak najmniej sprzyjających bytowi orłów i nimf.
Obywatel urodzony w takim kamienicznym państwie może nigdy jego granic nie przekraczać. Wykarmiony mlekiem domowej mleczarki, uczęszcza do powszechniaka w trzecim podwórzu, by — ukończywszy tenże — wrócić na drugie, gdzie gimnazjum i liceum podejmą się starań o jego maturę. Kwiaciarka swymi bukietami kusi do zaręczyn; firma wydawnicza — przeciwnie — zaleca uczoną samotność. Sąsiadki wszelkich rozmiarów i odcieni uśmiechają się od suteren po mansardy — wystarczy chwila zapomnienia i już, jako głowa rodziny, osiadasz we własnym lokalu. Restauracja na froncie sprzyja przelotnym związkom, fryzjer pracuje nad urodą, aptekarz służy lekarstwami, doktorzy, wróżki troszczą się o przyszłość lokatora, a właściciel składu trumien skromnie spuszcza oczy w oczekiwaniu pogrzebu.
Robotę miała ciężką pani Danielowa. Daniel był delikatnego zdrowia, musiał dużo sypiać, stróżówkę dali im daleko od bramy i — wracając wieczorami — jakże często, przez okrągłe okienko, widywałam kobietę idącą z głębi podwórza krokiem niepewnym, z twarzą rozdartą ziewaniem. Nieraz stałam przed bramą mało jeszcze przytomna z powodu sztuki, dopiero co przeżytej w teatrze, z powodu filmu czy rozmowy, i wtedy, w świetle wysoko uczepionej żarówki, ta kobieta podnosiła na mnie oczy, nieprzytomne z fatygi. Wsuwałam jej w rękę grosze, dziękowała z przekonaniem, pytała:
– Klucz od windy jest?
To, że wiecznie gubiłam jakieś rzeczy, smuciło ją, gorączkowo szukałam tego klucza, czekała z macierzyńskim pobłażaniem — ona, o tyle młodsza ode mnie.
Nasza kucharka, chłopka, uwielbiała Warszawę.
– Żyć to tylko w Warszawie — mawiała. — Mięso ci sprzedadzą bez kości, kościół masz naprzeciwko, woda leci z kranu. Trza być — jak ta dozorczyni — błędną kotką bez nijakiego pojęcia, żeby łzy wylewać w Warszawie.
Znajomi mówili:
– Wasza dozorczyni tak wygląda, jak gdyby każdego chciała pytać o tajemnicę stworzenia.
Trafiały się okresy, kiedy chodziła upudrowana, z lokami na karku, co bardzo szpeciło jej bizantyjską twarz — okresy szczęścia. Daniel z rzadka nużył się porządnością. Zaczynał wtedy pić. Mogła pozwalać dzieciom na głupstwa. Języki się rozwiązywały, bili się i godzili bez żadnej przyczyny. W takim czasie unikała mego wzroku, zauważałam sińce na jej ramionach — od uderzeń i od uścisków.
Nie pytała mnie o nic.
Nadeszła wreszcie pora, że nasze spotkania stały się dość rzadkie. Zdradziłam panią Danielową, bo zdradziłam Warszawę. W tym mieście kupiłam pierwszą w moim życiu tabliczkę czekolady w sklepie Wedla, którego pilnowały dwie Murzynki z brązu, dźwigające rogi obfitości. W Warszawie nauczyłam się czytać, dostrzegać gołębia pod chmurą, w Alejach Ujazdowskich, w pseudogotyckim czerwonym domu z niszami, w których — stojąc — spali rycerze, mieszkały królewny z moich bajek. W kościele panien Wizytek, gdzie kazalnica w kształcie łodzi apostolskiej pływa na fali podobnej do owczego runa, drużbowałam bratu.
Dom-labirynt o mrocznych zaułkach, strzeżony przez orły, przez nimfy i przez pana Daniela, ten dom zamieszkiwałam lat dwadzieścia, wyglądając o zmierzchu ku błyszczącej od gwiazd i od neonów ulicy Wspólnej, nazwanej tak na pamiątkę nie wiadomo już jakiej wspólnoty.
Tysiące godzin jasnych, szarych i czarnych upłynęło mi między ścianami domu, który bomby niemieckie rozniosły. Autobus, tramwaje Zero, Pe, Zetka, radio sąsiadów, zgrzyt windy, tanga orkiestr podwórzowych — oto odgłosy równie swojskie jak bicie serca własnego. Szuflady pełne były zdjęć, listów, rękopisów. Zawsze książkom brakowało miejsca, bo szafy pękały od zepsutych zabawek, od zeszłowiecznych kapeluszy, od pamiątek po zapomnianych osobach.
Któregoś dnia, po powrocie z podróży, moje mieszkanie wydało mi się grobem. Jednym z tych grobów mieszczańskich, przywalonych wieńcami. Ojcowskie biurko, którego dotąd nie miałam odwagi uwolnić z jego zawartości kwitów, pożółkłych broszur, sznurków w pęczkach i testamentów w brulionach — to biurko ciągle jeszcze zajmowało połowę pokoju mego syna. Komody empirowe, staroświecka skrzynia, fortepian milczący od lat, rośliny ofiarowane przez przyjaciół, którzy stali się wrogami — wszystko ziało śmiercią.
Wybiegłam na balkon. Aby się wyrwać z wnętrza, które przeszłość zatruła, myślałam, że będzie dobrze puścić wzrok w perspektywę ulicy: Nowy Świat.
Zapatrzyłam się w nią. Szumiała w dole — roziskrzona — między Alejami i Krakowskim Przedmieściem. Górna linia większości jej fasad przebiegała w stylu Królestwa Kongresowego. Stary był ten Nowy Świat! Wiek cały dźwigał na sobie. Ochrzczono go „nowym” w epoce, kiedy prowadził do rogatek, do przedmiejskiej dzielnicy karuzel, do kawy z kożuszkiem, podawanej w altanie, do korsa niedzielnego i do katarynek, opiewających „Cygankę, co nad Ebru falą siedziała”. Modne wystawy, świetlisty jeleń, skaczący przez minuty na zegarze reklamy mydeł Schicht, klaksony taksówek — nic teraz nie pomagało na melancholię Nowego Światu Warszawy.
Otóż Warszawa także wydała mi się grobem. Niewdzięczna i niecierpliwa, zapragnęłam ucieczki. Tak to zaczął się Kazimierz.
Kazimierz nie jest na pustyni i nie jest no man's land. Przeciwnie, jest zbiegowiskiem malarzy, miasteczkiem pełnym ruin i wspomnień. Ale wszystko tam — i zamek, i artyści — pławi się w horyzoncie tak szerokim, że wygląda jak pusty; w powietrzu tak czystym, że smakuje jak nowe. Bardzo nam zawsze z panią Danielową brakowało na schodach tej szerokości i tego smaku nowego. Ale jej tęsknota nigdy nie popchnęła jej do ucieczki, a łzy służyły jedynie za mgłę na oczach przemęczonych patrzeniem na nonsens.
Nie. Dziś nie mogę pisać o Kazimierzu...
Dzisiaj wieczór świętego Sylwestra...
W Warszawie przychodziła po nim noc balowa. Przed restauracjami chłopcy sprzedawali wielkie pstre balony dla pijanych gości. Pamiętam, raz przyniosłam taki balon do domu, weszłam na palcach do pokoju syna i uczepiłam pęcherz w głowach łóżka.
Rano obudził mnie płacz. Synek, zalany łzami, stał przede mną, miętosząc w ręku strzęp, który zeszłego wieczora był sylwestrowym balonem. Zaraz jednak zaprzestał beku, żeby spytać:
– Któż to przyniósł balon?
Chciałam zmartwionego zabawić, więc wdałam się w koncepty:
– Nikt balonu nie przyniósł. Balon sam przyleciał z rozkazu wróżki Sylwestryny.
– Jakże trafił na czwarte piętro? Kto mu otworzył okno albo drzwi?
– Czyż potrzeba drzwi do balonu, który posyła wróżka? Wróżka rzekła „hokus-pokus” i balon przez szparę w suficie przeniknął.
Kiedy tak kłamałam, klucze od zatrzasku i od windy wysunęły się spod poduszki. Chłopiec pochwycił je, krzyknął:
– Nieprawda, nieprawda! Ty balon przyniosłaś. Kluczami otworzyłaś.
Oto są te klucze. Leżą przede mną pod oknem, wychodzącym na ulicę paryską w dzielnicy Montparnasse.
Ten największy otwiera klatkę schodową, po której ogień zszedł ze strychu do piwnicy i ani jednego stopnia za sobą nie zostawił.
Ten drugi otwiera windę. Jej zardzewiały szkielet wpuszcza do wnętrza tylko wiatry, deszcz i obojętne spojrzenia.
Trzeci otwiera mieszkanie. Dwadzieścia lat zdradzonych mieszka w nim bez dachu.
Wszystkie moje klucze są kluczami od próżni.
Pani Danielowa, żałowałaś mnie, ile razy zgubiłam klucze, pożałuj mnie znowu, że mój dom zgubiłam. Nawet gdybym do Warszawy wróciła balonem wróżki Sylwestryny, pokojów żadnych nie potrafię otworzyć!
Wierna stróżko, nie na progu bramy teraz, lecz na progu epoki stojąca, ty za nas wszystkich — rozpierzchłych, niecierpliwych — pokój lepszy warszawianom otworzysz.
- Zaloguj się by komentować
- 1747 odsłon
English
Українська
При цитуванні і використанні матеріалів посилання на сайт обов'язкове.